wtorek, 27 sierpnia 2013

Domysłów już dość

[Przedłużyło się jak cholera, ale wreszcie koniec mojego bycia-niebycia. Pewien fragment został dodany na życzenie exwspółautorki OCA, więc wszystko jest zgodne z polityką twórczości :) ]


  "Niektóre rzeczy są takie a nie inne z jakiegoś powodu. Na przykład... błędy. Potrafią dopiec jak mało co, prawie zawsze gorsze od kleszcza czy zaraźliwego chorubska. To prawda, tylko 'prawie'. Na ich podstawie się uczymy i, kto wie, czasami wynika z nich coś dobrego.  Jak to spotkanie. Gdyby nie błąd, nie było by śmierci. Gdyby nie było śmierci, nie byłoby życia. Nie byłoby pościgu. Znajomości z Byronem. Feralnego starcia w lesie. Utarczek z mieszkańcami zamku. Poznania całkowicie innego światopoglądu. No i pouczenia, że chamstwo bardzo nie popłaca... Zupełnie inaczej sprawy miały się z naturą gatunków. Na to wpływu nie ma: pies będzie żarł się z kotem, dobro ze złem, anioł z demonem, elfy z ludźmi czy krasnalami o lasy. Można spróbować żyć obok siebie, dostosować do drugiej strony konfliktu, jednak to 'ale' i tak będzie. Istna walka z wiatrakami... albo syzyfowa praca, jak kto woli..." - podrapał się za uchem w zadumie. Takie to myśli go nachodziły, gdy po turecku siedział na zimnej posadzce i zachodził w głowę, co zrobić, co powiedzieć, by jak najlepiej wypaść podczas sądu. Bo niewątpliwie wypaść dobrze musiał. Czuł  miętę przez rumianek, że rażąca większość Jeźdźców będzie chciała jego głowy - pewnikiem nadzianej na palu z dołączoną tabliczką z odpowiednio jadowitym napisem i wystawionej na widok publiczny. Może na najbliższym jarmarku?  Z głośnym stęknieciem począł wbijać ostre pazury w głowę, wściekły na samego siebie: "Ładnie to rozegrałeś, Faringer, nie ma co. Skarzą cię na śmierć. Nie myśl, że wrócisz do domu, będziesz tkwił w zwłokach do końca świata."
  - "Zaraz puszczę pawia..." - Głęboki ton ociekał sarkazmem. Byron przesunął łeb na łapach tak, by móc z obrzydzeniem patrzeć na Dinigona. Wciąż w kilku miejscach skuta zaklętymi łancuchami poczwara od kilku, jak nie kilkunastu, godzin tkwiła w najlepsze rozwalona na swojej części podłogi, do której dostępu zaciekle broniła podczas... wizytacji.
  - Czy ciebie naprawdę nie obchodzi, że możemy tu zginąć?! - Demon aż zadrżał. Tym razem nie z zimna, tylko ze złości.
  - "Jakoś... nie bardzo. W końcu mnie w to wrobiłeś."
  - Ja? Wrobiłem CIEBIE?!
  - "A kto pierwszy wyskoczył z umową, jak Du'Um z krzaków podczas rajdu?"
  - Ty zawszony...! EGRH! - Napiął się gniewnie, ale jedyne co zrobił, to machnął ręką i oparł brodę na pięści, zapatrzony w drugą stronę. - A żeby cię dżuma i inne tałatajstwa wzięły...
  - "I tu tkwi problem: ty nie wiesz, czego chcesz od życia."
  - Chce wrócić do domu.
  - "Jesteś pewny, że to jedyny powód?" - Zakpił, podnosząc się do siadu.
  - Filozof się znalazł... Jeszcze jakieś mądre rady?
  - "Ta, złap porządny wdech."
  Demon popatrzył na smoka z jawną złością, formułował ciętą ripostę. Ledwo otworzył usta już łykał własny język. Bezwiednie ciągnął kołnierz lnianej koszuli, za który ktoś energicznie szarpnął go do pionu. Domyślał się kto spośród poznanych osób ma wystarczająco dużą krzepę by ot tak sobie dźwignąć dorosłego mężczyznę, ale ani myślał potwierdzać swojej tezy. Równie dobrze mogła być to osoba jeszcze przez niego nie widziana. Nad tym też się nie rozwodził, zbyt pochłonięty łapaniem powietrza. Odkaszlnął kilka razy, nim pchnięto go brutalnie w stronę wyjścia, lecz przeszedł tylko kilka kroków. Zerknął przezornie na wymalowaną czerwoną farbą Pieczęć, do niedawna całą rozjarzoną i szczegółową, a teraz brzydko roztartą w jednym miejscu. Jedna ryska, a całe działanie zaklęcia poszło w diabły. Jaka szkoda...
  Na kilka sekund stulił uszy, uderzył buntowniczo ogonem po gołych kostkach i syknął pod nosem, rozdrażniony ponownym pchnięciem. Choć w gniewie zjerzył mu się nawet włos na rękach, uniósł dłonie na wysokość głowy. Chciał pokazać, że nic nie kombinuje, a przynajmniej nie tym razem. Uporczywie dźgany czymś ostrym między łopatki, posłusznie ruszył w stronę otwartych drzwi. Wzdrygnął się czując pod stopami znacznie zimniejszą posadzkę korytarza. Zanim pogoniono go w kierunku schodów, rzucił okiem do pomieszczenia, w którym parę chwil temu przebywał. Byrona prowadzono w ślad za nim. Kiwał się dość mocno w charakterystyczny dla siebie sposób, każdy jego krok dudnił, a mordercze kolce ogona raz po raz cięły powietrze. Czuł, że w tej bestii kipi zarówno gniew, jak i ciekawość. Uśmieszek niezdrowej wesołości prześlizgnął się po twarzy demona - gdyby Byron buntowniczo usiadł, nie ruszyłby go z miejsca nawet ten czarny smok od demonicy. A może zdołał by go przeciągnąć parę metrów? Tego nie dowie się nigdy...
  Pokonując kolejne stopnie marmurowych schodów, wpatrywał się w swoje bose stopy, z pewnością już nie grzeszące nieskazitelną czystością. Lewa, prawa, znowu lewa i znowu prawa. Dawno stracił w nich czucie...
  Jakieś światełko mignęło mu kątem oka. Jak długo szedł bezmyślnie, że nie zauważył okien? Z pewną i nieco podejrzaną przyjemnością zapatrzył się w bieluchną tarczę księżyca. Swego czasu posmakował różnorakich używek, ale żadna nie dała mu takiego efektu, jakiego doznał teraz ot tak: księżyc wydawał mu się najpiękniejszą rzeczą na świecie. Taki srebrzysty. Taki wielki i... taki okrągły.
  Otrząsnął się. Nagły powrót do rzeczywistości nie należał do przyjemnych. Irytujący okazał się też powód pobudki. I bynajmniej był znacznie bardziej denerwujący niż łażąca po nosie mucha, dodatkowo o poranku. Zastrzygł lekko uszami, wyczekując momentu, kiedy... Od razu przyśpieszył kroku i z cichym, bliżej nieokreślonym dźwiękiem instynktownie uciekł kręgosłupem do przodu, byle dalej od krótkiego i bolesnego ukłycia między łopatkami.
   - Jakiś ichniejszy fetysz, w mordę... - Burknął pod nosem.
  Mina mu zrzedła jeszcze bardziej, a uszy lekuchno opadły na boki, gdy idący pięć-sześć metrów za nim Byron gruchnął śmiechem, choć dźwięk bardziej przypominał prychanie zakatarzonego psa urozmajcone świstem wdychanego powietrza, tyle że jakby kto trochu to gardło ścisnął. Demon jednak też się uśmiechnął, w nosie mając energiczne dźganie, i postanowił nieco zabawić się w drodze na proces. Chyba mu niewinnych żarcików z  w ł a s n e g o  smoka nie zabronią, skoro za jakiś czas miał siedzieć bądź stać grzeczniutki i cichutki jak cnotliwa zakonnica na porannych modłach.
  - Byron, zamknij paszczękę, bo zaraz jaką  harpiską samicę przywołasz tym godowym jazgotem.
  - "Przynajmniej będę otoczony babami, nie to co tu..."
  - Nie wiesz, że patrzy się na JAKOŚĆ a nie na ILOŚĆ?
  - "Zabawić się dobra rzecz..."
  Demon nie wystrzymał i gwałtownie obejrzał się na smoka z wyrazem osłupienia na twarzy.
  - Nie wiem, czy chcę na to patrzeć. Tutaj mogą być dzieci... albo uczniowie, co też w pewnym sensie są dzieci.
  - "O zabijaniu mówię, idioto, a nie jakiś... perswazjach."
  - Perwersjach chyba.
  - "Jeden pies!" - Furia wykrzywił potężny pysk w brzydkim, pełnym okrucieństwa uśmieszku.
  - Konkurs na najpaskudniejszy uśmiech świata wygrałbyś z pazurem w nosie. A, jakby na to nie patrzeć, kichawę masz dużą...
  Stanowcze uderzenie, czy też delikatne upomnienie, wymierzone w głowę Dinigona ucięło całą wesołą rozmowę. Kiedy szedł wyznaczoną przez strażników drogą, demonowi przemknęło przez myśl, że Killinthorczycy - chociaż nie, nie Killinthorczycy. Tutejsi, znacznie lepiej. Przyszło mu na myśl, że tutejsi nie mają za grosz poczucia humoru...
 

  Za oknem znowu błysnęła srebrna tarcza księżyca. Z braku lepszej rozrywki, przywołał do siebie myśli, które od jakiegoś czasu błąkały się po brzegach jego świadomości. Czy oni na pewno chcieli jego straszliwej krzywdy? Gdyby tak było, cała ta szopka odbywałaby się za dnia, pewnikiem w południe, kiedy to słońce prażyło najmocniej. A wtedy Dinigon, szczególnie wrażliwy na światło, spłonąłby szybciej niż oblana olejem słoma. Za popełnione czyny i tak oberwie - za zatopienie statku, którym przypłynął do Cer'thanmor czeka go spora grzywna; szkody w Yan'krel raczej nie naprawi, właściwie to mogliby mu nawet dziękować, bo mają jedną oszalałą bestię mniej; częściowe spalenie Mor'salah i jednego kowalskiego terminatora, może być trudne, jeżeli nie niewykonalne do zrekompensowania, ale ma na to prawie całą wieczność; morderstwo karczmarza w Ferto, za co zresztą potem odegrały się na nim miejscowe pchły z tej zawszonej gospody; wybryki w Hiskish i wielu innych miejscach mieszczą się w dopuszczalnych granicach; napady na kupców nie liczą się, bo żaden nie ucierpiał - przynajmniej fizycznie. Ale było też pewne bardzo szczególnie zabójstwo, o którym może lepiej na sądzie nie będzie wspominał, a które w jakiś wnerwiający sposób piekło go w resztki sumienia.
  Westchnął mimochodem, lekko spuszczając głowę w zamyśleniu. Nie chciał tego, to był wypadek. I pamiętał go, jakby zdarzył się wczoraj, chociaż miał miejsce dawno temu...
  
  Od dobrych kilku minut siedział na nagrzanym od letniego słońca kamieniu i  studiował mapę. Próbował coś odczytać albo wywnioskować, ale pozbawiona znaków szczególnych okolica nie ułatwiała mu odnalezienia własnego położenia. Warknął pod nosem szpetne przekleństwo, po czym złożył i schował skradzioną mapę. Podrapał twarz w bezradności. Co to za papiór, który nie pozwala określić gdzie się w tym zapchlonym kraju jest?!
  Postawił uszy, jednocześnie zaprzestając namiętnego drapania czoła, jakiemu oddawał się od jakiś dwóch minut.
  Szmery, ale inne niż wszystkie. Byron? Wyleciał ledwo godzinę temu, a poza tym nie jest na tyle subtelny, by się skradać. Ba! Nie wiadomo nawet, czy z jego gabarytami to wykonalne. Może zwierze? Ale które podeszłoby tak blisko, skoro siedział pod wiatr? Myśliwy albo bandyta wydawał się najprawdopodobniejszą opcją.
  Chwycił oparty o skałę łuk, umieścił srebrzystą strzałę w siodełku, cicho acz pewnie przedzierał się przez zarośla. Czerwonawa, z szarymi prześwitami zbroja wbrew wszelkim wyobrażeniom nie podzwaniała, metalowe buty spisywały się nie gorzej od tych z jeleniej skórki. Brnął w gęstwinie dobrych sto metrów, nim ponownie usłyszał podejrzane szmery. Nieznacznie przyśpieszył.
  Machając lekko ogonem w ekscytacji, przyczaił się na skraju maleńkiej polanki i uważnie lustrował ją wzrokiem. Dojrzał przycupniętą pod drzewem postać, odruchowo naciągnął łuk. Postawił uszy w oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję z jej strony, ale takiej się nie doczekał. Otworzył oko, które przymknął podczas celowania i dokładniej przyjrzał się przypuszczalnej ofierze. Klęczała do niego plecami, szukała czegoś w wysokiej trawie rosnącej gęstym kępami pod dębem. Nosiła zielone spodnie wpuszczone w wysokie buty i jakąś...brązową bluzkę z półprzezroczystymi rękawami z jakiegoś zwiewnego materiału, a długie kasztanowe włosy zahaczały się o wszystko. Kobieta, szacując po zgrabnym tyłku.
  Mimo korzyści wizualnych, jakie czerpał z obecnej pozycji nieznajomej, zmarczył brwi. Kobieta. W lesie. Czemu sama? Na schadzkę nie czeka, bo do wsi za daleko, co najmniej siedem-osiem albo i więcej dni szybkiego marszu, z tego co pamiętał. Zasadzki sama nie urządzi. Zbieg? Ale ona sie nie chowa, tylko buszuje w trawie! Łowczynią też nie była, nie miała łuku. No cóż, może przynajmniej powie mu gdzie jest...
  Nie zastanawiał się dłużej. Naciągnął w pełni cięciwę i ostrożnie wychynął spomiędzy krzaków. Uszedł kilka metrów, aż uznał odległość za odpowiednią, wtedy przystanął i odchrząknął znacząco. Dziewczyna gwałtownie odwróciła się w jego stronę, jednocześnie biorąc szybki i gwałtowny wdech. Przywarła plecami do suchego pnia dębu, jakby próbowała możliwie najbardziej zwiększyć dystans między nią a łucznikiem. Wpatrywała się w niego wielkimi, czarnymi oczami pełnymi strachu i swoistego oburzenia. Demon przestał mierzyć w nieznajomą, powoli opuścił wciąż naciągnięty łuk. Uznał, że nie ma sensu zgrywać potwora, skoro za takowiego dziewczyna i tak go uważa.
  - Przeszkadzam? Chciałem tylko...
  Urwał, ucho uciekło gdzieś na bok. Podniósł wzrok i przez ułamek sekundy spoglądał prosto w paszczę pełną zębów. Porzucając na miejscu łuk i strzałę, rzucił się szczupakiem w stronę doskakującego przeciwnika, zręcznie prześlizgując się tuż pod nim. Wywinął fikołka, wylądował w przysiadzie twarzą w twarz z wrogiem. Po drugiej stronie polanki bojowo krążył bez wątpienia smok. Demon przyjrzał mu się w lekkim zainteresowaniem. Był znacznie mniejszy od Byrona, dość topornej budowy, łuski barwy bursztynu odbijały miejscami promienie słońca. Miotający się gniewnie ogon kończyły dwa wąsy z listkami na końcach, a czoło i rogi  gada usiane były kolorowymi plamami.
  Wojowniczy warkot przywołał go do rzeczywistości. Rzucił prędkie spojrzenie na porzucony w trawie łuk i strzałę, oceniając czy zdoła do niego doskoczyć nim stwór z lubością poodgryza mu kończyny. Sprzęt leżał mniej więcej między Dinigonem a smokiem. Nie da rady. Z niezadowoleniem przygryzł wargę, wciąż obserwując jaszczurę. Miał jeszcze jedno wyjście: jak powszechnie wiadomo, szczury pierwsze uciekają z tonącego statku...
  - Uspokój go! Ja chcę tylko porozmawiać! - Wrzasnął do dziewczyny z największą, wyreżyserowaną desperacją na jaką było go w tej chwili stać.
  Usłyszał szelest, spojrzał na smoka. Pobladł bardziej niż zwykle, bo gadzina wystrzeliła w jego kierunku. Stulił uszy i zacisnął powieki w oczekiwaniu na ostateczny cios. Poczuł jedynie lekkie miźnięcie łuski na policzku. Podniósł wzrok i zobaczył potężny łeb Byrona, w który wgryzł się bursztynowy jaszczur. Furia umyślnie nadstawił kluczową, jednoczesnie najbardziej opancerzoną część ciała. Z wściekłym rykiem szarpnął cielskiem na bok, ciągnąc ze sobą uwieszonego jego rogu smoka. Drzewa łamały się jak wykałaczki, kiedy mostra runęły w ścianę lasu. Nawet uszy demona więdły od kakofoni wrzasków, pisków, prychania i Bóg jeden wie jakich odgłosów rzezi jeszcze...
 

  Ucho, chyba obdażone większym rozumem niż jego właściciel, uciekło gdzieś na bok. Dinigon spojrzał w tę samą stronę i aż się wyprostował. Ściana z płaskorzeźbami. Figlarnie przekrzywił głowę, próbując rozszyfrować, kogo z przestawionych postaci zna; od razu rozpoznał demonicę od czarnego wielkoluda, znalazł się ten elf z temblakiem. "Ciekawe czy już jest na chodzie..." - pomyślał od tak, nie z troski czy jakieś sympatii do tego pozbawionego osłody życia będącej w rzeczywistości kłótliwością typka. Raczej z nudów. Otrząsnął się, mrauknął niepocieszony, że kilka osób pominął. Właściwie nie sądził by przegapionych spotkał, ale wypadało wiedzieć, jak wygladają. Tak dla własnego użytku. Skupił się na tych, którzy jeszcze zostali; spec od łamigłówek, oraz skrzydlaty krzykacz, na którego wspomnienie Dinigon nie potrafił się nie uśmiechnąć. Wesołość szybko znikła, gdy wypatrzył kogoś jeszcze, kto nie pasował mu do układanki.
  - Podczas mojej radosnej wegetacji w zamknięciu doszedł ktoś nowy? - Zagadnął, lekko wykręcając głowę do tyłu. Zamiast odpowiedzi, dostał w łeb, na co jęknął jak małe dziecko - Au! Już nie bij! Ciekawy byłem. Zapytać nie wolno...? - Prychnął po kolejnym uderzeniu. - Dobra, zrozumiałem przecież! Co za ludzie... - Westchnął zniecierpliwiony. Trzeciego uderzenia nie zdzierżył, stanął jak kobyła na środku drogi i, energicznie gestykulując, wydarł się, żeby go usłyszał nawet bóg. - Dłużej tego nie zniosę! Obrywam za pytanie, obrywam za wzdychanie, obrywam za nic! Tak nawet po Drugiej Stronie nie ma! Co to za kraj! Co to za świat! Gdzie ta sala sądowa, bo dłużej tego nie wytrzymam!
  Zacisnął pięści  i ruszył przed siebie wielkimi krokami, nie bardzo interesując się, czy zostanie po drodze zabity przez strażników, czy postrzelony w charakterze upomnienia.
  Byron cofnął łeb, zdezorientowany nagłym wybuchem swojego Jeźdźca. Pokiwał lekko pancernym łbem, wyjątkowo brzydko uśmiechnięty. Nie bardzo potrafił określić, czy demon jest wyjątkowo odważny czy niewyobrażalnie głupi, kiedy demonstruje takie zachowania. Nie był to co prawda pierwszy raz, z tego co wiedział, ale okoliczności były wtedy zupełnie inne.
  - "I to mnie ganił za nieprzejmowanie się obecną sytuacją..." - Zabuczał pod nosem i pośpieszył za uciekinierem, zachodząc przy tym w głowę, czy demony-mężczyźni miewają czasem odpowiedniki damskiej, comiesięcznej zgryźliwości.
 

  Dinigona siłą ustawiono przed masywnym stołem. Demon łypnął piwnym okiem na dwa elegancko zdobione krzesła. Ciekawiło go, dlaczego każde jest rzeźbione w inne elementy, ale nie pytał w obawie o następne uderzenie w głowę.
  Nagle poczuł znienawidzone uczucie w okolicy pasa, stanął  sztywno jak posąg. Tylko nie teraz, nie teraz...
  - No bardzo śmieszne... Wyobraź sobie, że siedząc w "pokoju skruchy", schudłem. - Burknął w odpowiedzi na chichoty strażników.
  Po ostatnim incydencie skuli mu nadgarstki. Nie bardzo mógł więc podciągnąć cudem jeszcze wiszące na biodrach brunatne spodnie. Wyginając do niemożliwości nadgarstki, przypadkiem zahaczył ostrym paznokciem za szlufkę. Dlaczego wcześniej nie zwrócił uwagi na ten drobiazg? Uśmiechnął się szatańsko, po czym machnął lekko parę razy stosunkowo cienkim ogonem. W swojej celi był zmuszony do nieustannego siedzenia na posadzce, która nijak nie absorbowała ciepła niezależnie od tego, jaka była pora dnia czy pogoda, dlatego niektóre części ciała miał wciąż nieco zdrętwiałe pomimo spacerku na salę sądową. Kiedy poczuł, że ogon wrócił do dawnej kondycji, zręcznie przewlekł go przez większość szlufek. Już nie musiał martwić się, że spodnie nieoczekiwanie spadną mu z tyłka.
  Nagły podmuch szarpnął ubraniami większości strażników. To  Byron bezceremonialnie legł na posadzce. Smok przeciągnął pazurami oraz kolcami ogona po podłodze, czemu towarzyszył zgrzyt był nie do zniesienia. Kilka chwil wiercił się, usiłując znaleźć dogodną pozycję wśród ograniczających go klamr i łańcuchów. Spojrzał z rządzą mordu na tego, kto za pomocą magii stworzył metalowe gniazda, do których następnie skrupulatnie poprzyłączano jego więzy. Drobny pióropusz ognia strzelił w powietrze, gdy gad prychnął zeźlony, po czym ułożył łeb na nadgarstach. Polityka go nie interesowała, uznał drzemkę za rzecz znacznie bardziej ciekawą.
  Dinigon ukradkiem rozglądał się po sali. Była większa niż pomieszczenia, które dotychczas widział. Nie tylko te w zamku, ale także na dworach i w posiadłościach różnych rodów szlacheckich, do jakich był zapraszany przez pierwsze lata marnej, ziemskiej egzystencji. Nie miała szczególnych ozdobników, w zasadzie wyglądała dość normalnie, pospolicie wręcz, a jednak w jakiś sposób się różniła. Demon przestał podziwiać przestrzeń za plecami, skupił się na tym, co miał przed sobą. I wtedy je zobaczył. Malowidło. Cała złość i irytacja wyparowały z niego jak za dotknieciem czarodziejskiej różdżki, choć nie wiedział za bardzo czemu. Wpatrywał się w nie jak użeczony, jak dziecko, które po raz pierwszy widzi coś tak banalnego jak tęcza, jeżeli już czerpać przykłady. Rycerza w lśniącej zbroi, turniej rycerski, jarmark wiosenny, spadającą gwiazdę, rodzinę królewską w karecie, sokolnika czy wypchanego niedźwiedzia-trofeum w karczmie. Tak patrzył na ogół dzieła, dopiero po chwili zaczął odbierać jego poszczególne fragmenty. Wydął z lekka usta w napadzie chroniczno-rasowego niesmaku w stosunku do świetlistej postaci kobiety. Przypuszczał, że to anioł. I to po środku. Przygryzł usta, walcząc z ciałem o nieujawnienie uśmieszku rozbawienia tą sytuacyjną ironią wiejskiego porzekadła - przynajmniej dla demona. Nie mógł nie przyznać, dzieło było dosłownym arcydziełem powierzchniowego kunsztu, ale ten anioł... "Po środku to niespodzianka po kotku" - pomyślał, gryząc wargi aż do krwi, wszystko, byleby się nie uśmiechnąć.
   Z trudem zjechał wzrokiem bardziej na bok. Przekrzywił głowę, z zainteresowaniem i zaintrygowaniem podziwiając różnych ras smoki, często o ciałach tak dziwnych gabarytów, że wręcz niemożliwych. Czarne, czerwone, niebieskie, zielone, pręgowane, pstrokate, rogate, rzec by można, iż łyse, opierzone, skrzydlate i nie, wielkie jak góry, małe jak palec, ogniste, wodne, leśnie, zwalistwe, wężowe i co tam kto sobie jeszcze zażyczy. Były fascynujące, i choć Dinigon żył sobie latek jak żył, nigdy by nie pomyślał, że takie gady istnieją. A może i nie istnieją i to tylko wymysł artysty? Kto tam ludzi wiedział, ocenił chłodno i rzucił okiem na drugą stronę obrazu.
  Jakby oblany kubłem zimnej wody spoważniał i wyprostował się w miarę możliwości; Boże, jakie te kajdany krótkie! Z uwagą studiował twarze mężczyzn i kobiet, którzy wydawali się lawiną zalewać tę część malowidła. Widział istoty różne: w większości elfy, ale też ludzi, te przesadnie blade to pewnie wampiry, anioły z białymi i czarnymi skrzydłami, driady, nimfy, potencjalne mieszańce, magów, wiedźmy, rycerzy, myśliwych, ale też osoby ubrane całkiem prosto na modę plebsu. Nagle zesztywniał, dostrzegł kilka postaci różniących się diametralnie acz minimalnie od reszty: jeden czerwonoskóry, rogate, skrzydlate lub ogoniaste. Demony.
  Stał jak wryty, zapatrzony w bliżej nie znany nawet jemu punkt na podłodze. Demony też tu były wspomniane? A co, jeżeli to kolejna iluzja malarza? A co jeżeli nie? Demony ramię w ramię z resztą trzódki tego świata. To takie  dziwne i upijające w ego. Idiotyczne i upierdliwe wręcz. Ponowne rzucenie okiem na obraz tylko utwierdziło go w niezbitym fakcie, że demony też są tam przedstawione, wplecione między inne rasy. Chcąc nie chcąc wpadł w należną głównie babciom melancholię i użalanie się nad sobą.
  - To ja nie muszę być zły...? - Szepnął ledwo słyszalnie.
  Byron szerokim łukiem przeciągnął łbem po posadzce, jakby mu ktoś doczepił do brody szmatę do zmywania podłogi, i popatrzył odpychająco na Dinigona. Słuchać to go nie słuchał, ale wyczuł jako tako jego grobowy nastrój. Miał podobny, kiedy rozczulał się nad definicją błędu.
  - "Ooo booożeee..." - Jęknął w połączeniu z pokaźnym ziewnięciem, wywracając przy tym ślepiami istne serpentyny sceptycyzmu. Huknął głową o podłogę, wykręcając się do Dinigona możliwie jak najbardziej. Melodramaty psychologiczne nie były jego ulubionym gatunkiem życiowym, podobnie jak sądowa dyplomacja. Praktykował nieco inną jej odmianę, ale że to Dinigon wpędził ich w to cholerne gówno, to niech się teraz martwi.
  Z demona uszło powietrze, przygnieciony ciężarem skruchy spuścił głowę, zbyt skupiny na kontemplowaniu własnych bosych stóp, by sprawdzić, czy w sali jest ktoś jeszcze prócz niego i straży, czy choć jedno miejsce przy stole kilka metrów od niego jest zajęte. Zaczął mówić, nie wiadomo do kogo konkretnie, siebie bądź potencjalnego obecnego?
  - Jestem jaki jestem. Demonem. Pośrednim co prawda, ale demonem. Nastroili mnie do zła i zwady, jak instrument do ładnego brzmienia. No cóż, takie życie... No właśnie, życie. Nie powinno mnie tu być, ba!, ja nawet nie zamierzałem i nie chcę tu być. Chcę do domu, do nieco eterycznego świata z metropolią i skałami, do swojego ciasnego mieszkanka, upierdliwych sąsiadów, przepychanek o hierarchię, do słuchania rozkazów, bycia na każde skinienie. Robię co mogę, by przywrócić naturalny porządek mojej egzystencji, zrobię wszystko, nawet jeżeli w większości przypadków jest to chroniczne zło. Czy mnie obchodzą konsekwencje? Nie, bo i po co... Ale teraz wiem, że nie koniecznie musi tak być. Zła się nie wyzbędę, bo to niemożliwe i przychodzi samo z siebie, jednak nie jestem skazany na samotne przewalanie świata, którego nienawidzę. Nareszcie nie jestem sam. Lecz ta skomplikowana współpraca wymaga ode mnie ofiary. Nie mam pojęcia czy jest tego warta, to mimo wszystko nie niweluje faktu, że muszę się zmienić. Tak w granicach rozsądku oczywiście. Nie interesuje mnie wkupywanie się w łaski innych czy błagania o wybaczenie, nie. Byrona z resztą też, jego mało co w sumie obchodzi poza mordobiciem. Jak każdy mam swoją dumę. I jak każdy popełniam błędy. Błądzić rzeczą ludzką, nawet połowicznie... o ironio.
  Westchnął potężnie, dochodząc do błyskotliwego wniosku, że jego gadanie i tak nie ma większego znaczenia na dłuższą metę, bo nie do niego należy decyzja co ze sobą zrobi. Przynajmniej nie tym razem. O ironio...