niedziela, 15 czerwca 2014

Nieznane konstelacje; cz.I

[http://vampireprincess007.deviantart.com/]

    

      Baldis śniła.
    Podążała szeroką, brukowaną aleją, oświetloną nienaturalnie silnym blaskiem niepojętej ilości gwiazd. Było bardzo jasno, aż kuło w oczy, mimo, iż trwała noc. Drogę okalały strzeliste, przypominające zamkowe baszty budynki, niedaleko szumiała fontanna, zagłuszając ledwo słyszalne, sporadyczne trele ptactwa.  Zmrużyła oczy, by dojrzeć coś więcej na szarej linii horyzontu. W oddali majaczyły kolory zieleni i bieli.
    Miasto wyglądało na opustoszałe. Zwiększyła tempo marszu, aż w końcu przeszła do truchtu. Nie skręcała z głównej drogi, obawiała się, że zabłądzi pośród plątaniny ścieżek, chociaż nie wiedziała, dokąd zmierza… Słuchała intuicji, serca, które biło mocniej z każdym przebytym metrem.  Miejski krajobraz długo nie zmieniał się, raził monotonnymi szarościami, aż w końcu jej oczom ukazały się sady. Rzędy pięknych, zadziwiających kształtów drzew, emanujących lekko fosforyzującym blaskiem, uginających się pod soczyście czerwonymi i pomarańczowymi owocami. Zatrzymała się na chwilę, oddychając szybko. Rozejrzała się. Nad ogrodami królowała cytadela. Biała metropolia, przy której reszta budynków wyglądała jak domki  z kart. Na wieżach furkotały czarne flagi z nieznanym, białym symbolem. Chociaż smoczyca poczuła niepokój, ruszyła w kierunku fortecy, usłuchawszy instynktu, który zdawał się mówić, że to właśnie ona jest celem jej podróży.
    Usłyszała gromki głos wielu gardeł, wypowiadających te same słowa; słowa w nieznanym dla niej języku, rozbrzmiewające dumnie i patetycznie donośnym echem. Potem muzykę, która wpierw cicha i powolna, po chwil przeistoczyła się w istną burzę silnych i głośnych dźwięków. Potem śpiew. I znów chór głosów. Biegła ile sił.
   Ku jej zdziwieniu, główne bramy były otwarte na oścież. Nikt jej nie zatrzymał. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdy wychynęła z cienia.
   Ogromny plac był przepełniony. Gdzie okiem sięgnął, tam ludzie, dziwnie bladzi, z głowami zwróconymi w stronę szerokiego piedestału, na którym odbywała się uroczystość. Osiem tajemniczych postaci, ubranych w kosztowne i zdobne stroje, wyróżniało się wyraźnie na tle szarego ludu. Obok nich stał korowód kapłański, rzetelnie recytujący formuły rytuału. Jeden z nich wykrzyknął coś nagle, co spotkało się z niespokojnym pomrukiem. I wtedy wzrok wszystkich skierował się na Niego.
    Za piedestałem ciągnął się pas schodów z czarnego marmuru. Na jego szczycie, na tronie, zasiadał mężczyzna, który dotąd wydawał się być jednym z nieruchomych posągów, ustawionych szeregiem na bokach cytadeli. Powstał, powoli, poły atramentowej szaty spłynęły z kolan w towarzystwie nieznacznego szelestu. Ów nieznany świat zaniósł się ciszą. Mężczyzna przerwał ją mantrą, modlitwą, której słowa niosły się magicznym echem po okolicy. Rozpoczął powolną wędrówkę w dół, ku swojemu ludowi, by ukazać się w pełnym świetle nierealnie skrzących się gwiazd. Z prawej strony głowy, w kruczych pasmach błyskały gdzieniegdzie srebrzyste perełki, malutkie jak łzy, ułożone w półokrągłe ogniwa.  Z lewej krótkie, szare włosy od czasu do czasu zrywały się do leniwego tańca, niczym kłosy zboża w objęciach wiatru. Białe, bezdenne oczy, niemalże zlewające się z nienaturalnie jasną skórą, utkwione były w jednym punkcie, jednak zdawały się nie dostrzegać niczego prócz sensu wypowiadanych słów. Blade, świetliste punkciki, nie większe od kropelek deszczu, rozsiane były po całej twarzy, niemej, zamarłej. Zaklętej…
     Gdy postawił ostatni krok, dziewięć postaci, kapłani, lud, wszyscy padli na kolana, by należycie oddać hołd temu, który był słowem Gwiazd, słowem Światła, słowem Życia, słowem Śmierci.
     Jemu. Bogu wśród śmiertelnych.
   Wypowiedział jedno słowo, wykonał zamaszysty gest ręką ukrytą pod obszernym płaszczem. I wtedy rozległ się krzyk.
   Tłum zgromadzony we wschodniej części placu rozstąpił się, pomrukując, ni to z przerażenia, ni to z ekscytacji. Baldis zadrżała. Krzyk nie ustawał. Zdał się trwać wieki, rozdzierając przestrzeń niewysłowionym bólem.
    W końcu ponownie nastała cisza. Lud okrążył bezwiedne ciało nastoletniego chłopaka o włosach koloru śniegu, teraz umazanych błotem zalegającym na bruku. Obok niego klęczała kobieta ubrana w skromny, bury strój. Płakała, uśmiechała się. Była szczęśliwa.
    Pod rozdartą koszulą jej syna, na piersi, przy sercu, pulsował na bladoniebiesko Znak. Zza jego granic wyciekła strużka ciemnej krwi.
 - Dziewiąty – jedno słowo uleciało na eterycznej wstędze Jego głosu. Podszedł do wielkiej, kryształowej misy wypełnionej po brzegi wodą, umiejscowionej na prawym skrzydle ołtarza. Korowód postaci, barwnych jak rajskie ptaki, skierował nań swe oczy.
    Tafla marszczyła się, burzyła niespokojną falą, aż wreszcie ukazała kształt znaku, takiego samego, który przed sekundą wykwitł na młodzieńczej piersi.
- Serkan.
    Jeden z ośmiu wystąpił, prawą dłoń złożoną w pięść przycisnął do piersi. Jego płomiennymi włosami szarpnął wiatr, zakrył krwiste tęczówki, zamarłe w trudnej do zdefiniowania emocji. W końcu, jakoby po chwili wahania, skłonił głowę.
    Laguny ślepi Baldis spoczęły na Nim. A On spojrzał na nią. I uśmiechnął się.

   
   Para tańcząca nad kubkiem gorącej, krzepiącej zupy warzywnej zupełnie nie przejmowała się okropnym wiatrzyskiem i bezdennymi ciemnościami ogarniającymi świat na zewnątrz. Ba, wręcz kpiła sobie otwarcie, roztaczając wokół intensywny aromat posiłku, kołysząc się na tle pomarańczowych jęzorów ognia przygrywających na drwach w kominku. Małą, acz wdzięczną widownią były zapalone tu i ówdzie świece, trochę przysypiające, lekko rozświetlające ciemniejsze zakamarki komnaty.
- Zima spóźnia się w tym roku… - cichy głos podniósł czarną powiekę drzemiącego smoka.
- „Gdy się wreszcie zbudzi, wszystkim nam da popalić…” – gad ziewnął, ukazując w pełnej okazałości spiczaste zębiska.
   Ciemnowłosa uśmiechnęła się pod nosem i ujęła w dłonie drewniany kubek. Nie odezwała się już więcej, znów popadając w zadumę, która odbijała się niespokojnym blaskiem w błękitnych oczach. Utkwiła wzrok w mroku nocy, niezmąconym, władającym tego wieczora niepodzielnie.
   Ponownie przybyły niechciane myśli. Dziwne przeczucia, których wolałaby nie mieć. Obawy nabierające siły z każdym dniem… Ostatnie wydarzenia zdawały się oddalać każdą parę Ordo od siebie. Zamek coraz częściej cichł, a gdy rozbrzmiewał na nowo, to nie gwarami rozmów, lecz jadem kłótni i nieporozumień. Próby udzielania rad, łagodzenia konfliktów dawały tylko chwilę ciszy. Ciszy przed burzą. Na dodatek Bertram nie był widziany od bardzo dawna, a wszelkie próby kontaktu z nim kończyły się fiaskiem.  Strażnik winien czuwać, tymczasem… Zmarszczyła brwi. O ile mogła mieć nadzieję, że sytuacja w zamku się polepszy, nie była pewna co do kwestii tajemniczego zniknięcia Skrzydlatego. W głębi duszy nadal czuła do niego urazę z przeszłości i niechętnie przyjmowała jego towarzystwo, nie mówiąc już o radach czy pomocy, mimo to Ordo potrzebowało go, a on... Odgrywał znaczącą rolę w ich świecie, zatem jego nieobecność nie mogła wróżyć niczego dobrego. Co takiego ważnego przyciągało wszystek jego uwagi?
   Przyszłość była jak ta ciemność za oknem, nic nie było widać, nic nie było pewne. Tylko wiatr wizgał wysoko w wieżach, i to nie wiadomo, czy niósł groźbę, strach, a może dobrą nowinę. 
   Kiedy umysł zwiódł ją na manowce wspomnień o tych, którzy odeszli spod skrzydeł Kruka, zmusiła się, by w porę powrócić do rzeczywistości. Była już zbyt zmęczona, a lada dzień mieli wyruszyć, by pomóc leśnym nimfom zamieszkałym dolinę Uperil.
    Gdy rozejrzała się wokół, okazało się, że para znad zupy już dawno skończyła przedstawienie, a smok chrapał w najlepsze.


   Baśniowa zamrugała sennie i podniosła łeb. Aż cała zadrżała, gdy przypomniała sobie, jaki miała sen. Nie… To nie był tylko sen. To było coś więcej. Czuła mrowienie na końcu piór; tak samo jak po użyciu mocy podróżowania między światami. Driada, dotychczas śpiąca wtulona w smoczycę, wyczuła jej nastrój i obudziła się. Spojrzała na nią niespokojnie.
- Wszystko w porządku, Bal? – szepnęła, głaszcząc ją uspokajająco po szyi.
   Baldis jedynie skinęła głową i wstała, chcąc jak najszybciej wybrać się do Mulkhera, by mu wszystko opowiedzieć. Już miała wyjść z pomieszczenia, już mówiła do Sir’ci słowa otuchy, gdy kątem oka wychwyciła ruch za oknem. Potruchtała do okiennicy i westchnęła głośno, widząc, jak czarny wraz z demonicą na grzbiecie płynie wśród szarych, ciężkich chmur.

   Lot trwał krótko; zatrzymali się na skraju lasu. Resztę drogi do doliny musieli przejść pieszo, bowiem nie dojrzeli z góry odpowiednio dużej polany, by smok mógł swobodnie wylądować.
   W lesie narobili sporo rabanu swoją obecnością. Ptaki poczęły krzyczeć w niebogłosy, zwierzyna uciekła, aż w końcu po paru chwilach maszerowali w przejmującej, dziwnej ciszy. Almariel odczepiła od pasa mapę terenów zakonu, studiowała ją chwilę i spojrzała przed siebie. Smok głośno wciągnął powietrze.
- „To tutaj. Czuję wilgoć. Rzeka winna być niedaleko.”
   Gad zdążył powiedzieć swoje, gdy przestrzeń przeciął świst. Almariel podskoczyła, rozkładając skrzydła, jak wystraszony ptak. Jej lodowy wzrok napotkał strzałę, z jasnozielonym opierzeniem, wbitą w zwalony pień niedaleko nich. Czarny mruknął gardłowo. Driady wysłały pierwsze ostrzeżenie. Demonica zmarszczyła brwi, zaniepokojona. To one same prosiły o pomoc, czyż nie powinny się ich spodziewać?
- Driady z doliny Uperil, przybywamy z pomocą w imieniu Zakonu Białych Kruków. Pozwólcie nam wejść.
   Przez moment nic się nie działo; aż nagle powietrze przeciął kolejny gwizd, trochę wyższy niż poprzedni. Tuż obok zielonej strzały wbiła się kolejna. Almariel dała znak Mulkherowi. Wycofali się.
   Pogoda była marna. Szaro, zimno… I chyba zanosiło się na deszcz. Przebrnęli przez drogę powrotną, niewygodną dla smoka z racji jego gabarytów i zdecydowali się na chwilę odpoczynku.
- Mam złe przeczucia.
- „Wiem, ja też.”
   Demonica podniosła brew, bo zwykle, gdy mówiła to zdanie, gad skarcił ją, że za dużo się martwi. Wcale nie chciała wiedzieć, że i on coś przeczuwa. Stała się o wiele mniej pewna. Usiadła na gołej ziemi, a w powietrzu, wokół niej, zaczęły kołować małe, czarne kule, brzmiące w przestrzeni rezonansem. Skrzyżowała nogi i podparła podbródek ręką.
- Tak szczerze mówiąc, nie lubię przeprowadzać śledztw. Jesteśmy stworzeni do otwartej walki...
   Poczekała chwilę, aż smok to jakoś skomentuje. Nie doczekała się jednak ani słowa.
- Na dodatek nie za wiele wiem o zwyczajach driad. Uczyłam się u Aerlin, ale czy to wystarczy?
- „Almariel, co chcesz mi przez to powiedzieć?” – mruknął smok, łypiąc na demonicę podejrzliwie, wyrzucając z nozdrzy salwy siwego dymu. Tak naprawdę już wiedział, nie musiał czekać na odpowiedź. Kobieta westchnęła zrezygnowana.
- Chcę powiedzieć, że tym razem mój rozsądek nie wybierał misji, a wszystko inne – podrapała się po brodzie, próbując znaleźć odpowiednie słowa, by określić swoje emocje – Nie wiem, jak to ująć… Po prostu…
   Przerwała, gdy ujrzała przed sobą wielkie ślepia w kolorze rtęci. Poczuła lekkie, delikatne muśnięcie świadomości smoka. Uśmiechnęła się słabo.
- „Wiem, o co Ci chodzi. Ja czuję to samo.”
   Mulkher zdecydowanie wolał zaglądać w umysł i duszę ciemnowłosej, niż analizować jej słowa, bo tak prościej mu było zrozumieć skomplikowaną sieć  jej myśli, przeczuć i emocji.
   Demonica otworzyła szerzej oczy, gdy na pysku gada usiadła sikorka. Zaćwierkała parę razy i ochoczo podskoczyła. Przekrzywiła łebek porozumiewawczo, po czym poderwała się do lotu i poleciała w stronę lasu. Almariel z Mulkherem wymienili spojrzenia i podążyli za ptakiem ku dolinie…

C.D.N.

[Niniejszym odwieszam bloga. Rozpoczynamy rewolucję :)]