[http://vampireprincess007.deviantart.com/] |
Baldis śniła.
Podążała szeroką,
brukowaną aleją, oświetloną nienaturalnie silnym blaskiem niepojętej ilości
gwiazd. Było bardzo jasno, aż kuło w oczy, mimo, iż trwała noc. Drogę okalały
strzeliste, przypominające zamkowe baszty budynki, niedaleko szumiała fontanna,
zagłuszając ledwo słyszalne, sporadyczne trele ptactwa. Zmrużyła oczy, by dojrzeć coś więcej na
szarej linii horyzontu. W oddali majaczyły kolory zieleni i bieli.
Miasto wyglądało
na opustoszałe. Zwiększyła tempo marszu, aż w końcu przeszła do truchtu. Nie
skręcała z głównej drogi, obawiała się, że zabłądzi pośród plątaniny ścieżek,
chociaż nie wiedziała, dokąd zmierza… Słuchała intuicji, serca, które biło
mocniej z każdym przebytym metrem.
Miejski krajobraz długo nie zmieniał się, raził monotonnymi szarościami,
aż w końcu jej oczom ukazały się sady. Rzędy pięknych, zadziwiających kształtów
drzew, emanujących lekko fosforyzującym blaskiem, uginających się pod soczyście
czerwonymi i pomarańczowymi owocami. Zatrzymała się na chwilę, oddychając
szybko. Rozejrzała się. Nad ogrodami królowała cytadela. Biała metropolia, przy
której reszta budynków wyglądała jak domki
z kart. Na wieżach furkotały czarne flagi z nieznanym, białym symbolem.
Chociaż smoczyca poczuła niepokój, ruszyła w kierunku fortecy, usłuchawszy
instynktu, który zdawał się mówić, że to właśnie ona jest celem jej podróży.
Usłyszała gromki
głos wielu gardeł, wypowiadających te same słowa; słowa w nieznanym dla niej
języku, rozbrzmiewające dumnie i patetycznie donośnym echem. Potem muzykę,
która wpierw cicha i powolna, po chwil przeistoczyła się w istną burzę silnych
i głośnych dźwięków. Potem śpiew. I znów chór głosów. Biegła ile sił.
Ku jej zdziwieniu,
główne bramy były otwarte na oścież. Nikt jej nie zatrzymał. Nikt nie zwrócił
na nią uwagi, gdy wychynęła z cienia.
Ogromny plac był
przepełniony. Gdzie okiem sięgnął, tam ludzie, dziwnie bladzi, z głowami
zwróconymi w stronę szerokiego piedestału, na którym odbywała się uroczystość.
Osiem tajemniczych postaci, ubranych w kosztowne i zdobne stroje, wyróżniało
się wyraźnie na tle szarego ludu. Obok nich stał korowód kapłański, rzetelnie
recytujący formuły rytuału. Jeden z nich wykrzyknął coś nagle, co spotkało się
z niespokojnym pomrukiem. I wtedy wzrok wszystkich skierował się na Niego.
Za piedestałem
ciągnął się pas schodów z czarnego marmuru. Na jego szczycie, na tronie,
zasiadał mężczyzna, który dotąd wydawał się być jednym z nieruchomych posągów,
ustawionych szeregiem na bokach cytadeli. Powstał, powoli, poły atramentowej
szaty spłynęły z kolan w towarzystwie nieznacznego szelestu. Ów nieznany świat
zaniósł się ciszą. Mężczyzna przerwał ją mantrą, modlitwą, której słowa niosły
się magicznym echem po okolicy. Rozpoczął powolną wędrówkę w dół, ku swojemu
ludowi, by ukazać się w pełnym świetle nierealnie skrzących się gwiazd. Z
prawej strony głowy, w kruczych pasmach błyskały gdzieniegdzie srebrzyste
perełki, malutkie jak łzy, ułożone w półokrągłe ogniwa. Z lewej krótkie, szare włosy od czasu do
czasu zrywały się do leniwego tańca, niczym kłosy zboża w objęciach wiatru.
Białe, bezdenne oczy, niemalże zlewające się z nienaturalnie jasną skórą,
utkwione były w jednym punkcie, jednak zdawały się nie dostrzegać niczego prócz
sensu wypowiadanych słów. Blade, świetliste punkciki, nie większe od kropelek
deszczu, rozsiane były po całej twarzy, niemej, zamarłej. Zaklętej…
Gdy postawił
ostatni krok, dziewięć postaci, kapłani, lud, wszyscy padli na kolana, by
należycie oddać hołd temu, który był słowem Gwiazd, słowem Światła, słowem
Życia, słowem Śmierci.
Jemu. Bogu wśród
śmiertelnych.
Wypowiedział jedno
słowo, wykonał zamaszysty gest ręką ukrytą pod obszernym płaszczem. I wtedy
rozległ się krzyk.
Tłum zgromadzony we
wschodniej części placu rozstąpił się, pomrukując, ni to z przerażenia, ni to z
ekscytacji. Baldis zadrżała. Krzyk nie ustawał. Zdał się trwać wieki,
rozdzierając przestrzeń niewysłowionym bólem.
W końcu ponownie
nastała cisza. Lud okrążył bezwiedne ciało nastoletniego chłopaka o włosach
koloru śniegu, teraz umazanych błotem zalegającym na bruku. Obok niego klęczała
kobieta ubrana w skromny, bury strój. Płakała, uśmiechała się. Była szczęśliwa.
Pod rozdartą
koszulą jej syna, na piersi, przy sercu, pulsował na bladoniebiesko Znak. Zza
jego granic wyciekła strużka ciemnej krwi.
- Dziewiąty – jedno
słowo uleciało na eterycznej wstędze Jego głosu. Podszedł do wielkiej,
kryształowej misy wypełnionej po brzegi wodą, umiejscowionej na prawym skrzydle
ołtarza. Korowód postaci, barwnych jak rajskie ptaki, skierował nań swe oczy.
Tafla marszczyła
się, burzyła niespokojną falą, aż wreszcie ukazała kształt znaku, takiego
samego, który przed sekundą wykwitł na młodzieńczej piersi.
- Serkan.
Jeden z ośmiu
wystąpił, prawą dłoń złożoną w pięść przycisnął do piersi. Jego płomiennymi
włosami szarpnął wiatr, zakrył krwiste tęczówki, zamarłe w trudnej do
zdefiniowania emocji. W końcu, jakoby po chwili wahania, skłonił głowę.
Laguny ślepi
Baldis spoczęły na Nim. A On spojrzał na nią. I uśmiechnął się.
Para tańcząca nad
kubkiem gorącej, krzepiącej zupy warzywnej zupełnie nie przejmowała się
okropnym wiatrzyskiem i bezdennymi ciemnościami ogarniającymi świat na
zewnątrz. Ba, wręcz kpiła sobie otwarcie, roztaczając wokół intensywny aromat
posiłku, kołysząc się na tle pomarańczowych jęzorów ognia przygrywających na
drwach w kominku. Małą, acz wdzięczną widownią były zapalone tu i ówdzie
świece, trochę przysypiające, lekko rozświetlające ciemniejsze zakamarki
komnaty.
- Zima spóźnia się w tym roku… - cichy głos podniósł czarną
powiekę drzemiącego smoka.
- „Gdy się wreszcie zbudzi, wszystkim nam da popalić…” – gad
ziewnął, ukazując w pełnej okazałości spiczaste zębiska.
Ciemnowłosa
uśmiechnęła się pod nosem i ujęła w dłonie drewniany kubek. Nie odezwała się
już więcej, znów popadając w zadumę, która odbijała się niespokojnym blaskiem w
błękitnych oczach. Utkwiła wzrok w mroku nocy, niezmąconym, władającym tego
wieczora niepodzielnie.
Ponownie przybyły
niechciane myśli. Dziwne przeczucia, których wolałaby nie mieć. Obawy
nabierające siły z każdym dniem… Ostatnie wydarzenia zdawały się oddalać każdą
parę Ordo od siebie. Zamek coraz częściej cichł, a gdy rozbrzmiewał na nowo, to
nie gwarami rozmów, lecz jadem kłótni i nieporozumień. Próby udzielania rad,
łagodzenia konfliktów dawały tylko chwilę ciszy. Ciszy przed burzą. Na dodatek
Bertram nie był widziany od bardzo dawna, a wszelkie próby kontaktu z nim
kończyły się fiaskiem. Strażnik winien
czuwać, tymczasem… Zmarszczyła brwi. O ile mogła mieć nadzieję, że sytuacja w
zamku się polepszy, nie była pewna co do kwestii tajemniczego zniknięcia
Skrzydlatego. W głębi duszy nadal czuła do niego urazę z przeszłości i
niechętnie przyjmowała jego towarzystwo, nie mówiąc już o radach czy pomocy,
mimo to Ordo potrzebowało go, a on... Odgrywał znaczącą rolę w ich świecie,
zatem jego nieobecność nie mogła wróżyć niczego dobrego. Co takiego ważnego
przyciągało wszystek jego uwagi?
Przyszłość była jak
ta ciemność za oknem, nic nie było widać, nic nie było pewne. Tylko wiatr
wizgał wysoko w wieżach, i to nie wiadomo, czy niósł groźbę, strach, a może
dobrą nowinę.
Kiedy umysł zwiódł
ją na manowce wspomnień o tych, którzy odeszli spod skrzydeł Kruka, zmusiła
się, by w porę powrócić do rzeczywistości. Była już zbyt zmęczona, a lada dzień
mieli wyruszyć, by pomóc leśnym nimfom zamieszkałym dolinę Uperil.
Gdy rozejrzała się
wokół, okazało się, że para znad zupy już dawno skończyła przedstawienie, a
smok chrapał w najlepsze.
Baśniowa zamrugała
sennie i podniosła łeb. Aż cała zadrżała, gdy przypomniała sobie, jaki miała
sen. Nie… To nie był tylko sen. To było coś więcej. Czuła mrowienie na końcu
piór; tak samo jak po użyciu mocy podróżowania między światami. Driada,
dotychczas śpiąca wtulona w smoczycę, wyczuła jej nastrój i obudziła się.
Spojrzała na nią niespokojnie.
- Wszystko w porządku, Bal? – szepnęła, głaszcząc ją
uspokajająco po szyi.
Baldis jedynie
skinęła głową i wstała, chcąc jak najszybciej wybrać się do Mulkhera, by mu
wszystko opowiedzieć. Już miała wyjść z pomieszczenia, już mówiła do Sir’ci
słowa otuchy, gdy kątem oka wychwyciła ruch za oknem. Potruchtała do okiennicy
i westchnęła głośno, widząc, jak czarny wraz z demonicą na grzbiecie płynie
wśród szarych, ciężkich chmur.
Lot trwał krótko; zatrzymali
się na skraju lasu. Resztę drogi do doliny musieli przejść pieszo, bowiem nie
dojrzeli z góry odpowiednio dużej polany, by smok mógł swobodnie wylądować.
W lesie narobili
sporo rabanu swoją obecnością. Ptaki poczęły krzyczeć w niebogłosy, zwierzyna
uciekła, aż w końcu po paru chwilach maszerowali w przejmującej, dziwnej ciszy.
Almariel odczepiła od pasa mapę terenów zakonu, studiowała ją chwilę i
spojrzała przed siebie. Smok głośno wciągnął powietrze.
- „To tutaj. Czuję wilgoć. Rzeka winna być niedaleko.”
Gad zdążył
powiedzieć swoje, gdy przestrzeń przeciął świst. Almariel podskoczyła,
rozkładając skrzydła, jak wystraszony ptak. Jej lodowy wzrok napotkał strzałę,
z jasnozielonym opierzeniem, wbitą w zwalony pień niedaleko nich. Czarny mruknął
gardłowo. Driady wysłały pierwsze ostrzeżenie. Demonica zmarszczyła brwi,
zaniepokojona. To one same prosiły o pomoc, czyż nie powinny się ich
spodziewać?
- Driady z doliny Uperil, przybywamy z pomocą w imieniu
Zakonu Białych Kruków. Pozwólcie nam wejść.
Przez moment nic
się nie działo; aż nagle powietrze przeciął kolejny gwizd, trochę wyższy niż
poprzedni. Tuż obok zielonej strzały wbiła się kolejna. Almariel dała znak
Mulkherowi. Wycofali się.
Pogoda była marna.
Szaro, zimno… I chyba zanosiło się na deszcz. Przebrnęli przez drogę powrotną,
niewygodną dla smoka z racji jego gabarytów i zdecydowali się na chwilę
odpoczynku.
- Mam złe przeczucia.
- „Wiem, ja też.”
Demonica podniosła
brew, bo zwykle, gdy mówiła to zdanie, gad skarcił ją, że za dużo się martwi.
Wcale nie chciała wiedzieć, że i on coś przeczuwa. Stała się o wiele mniej
pewna. Usiadła na gołej ziemi, a w powietrzu, wokół niej, zaczęły kołować małe,
czarne kule, brzmiące w przestrzeni rezonansem. Skrzyżowała nogi i podparła
podbródek ręką.
- Tak szczerze mówiąc, nie lubię przeprowadzać śledztw.
Jesteśmy stworzeni do otwartej walki...
Poczekała chwilę,
aż smok to jakoś skomentuje. Nie doczekała się jednak ani słowa.
- Na dodatek nie za wiele wiem o zwyczajach driad. Uczyłam
się u Aerlin, ale czy to wystarczy?
- „Almariel, co chcesz mi przez to powiedzieć?” – mruknął
smok, łypiąc na demonicę podejrzliwie, wyrzucając z nozdrzy salwy siwego dymu.
Tak naprawdę już wiedział, nie musiał czekać na odpowiedź. Kobieta westchnęła
zrezygnowana.
- Chcę powiedzieć, że tym razem mój rozsądek nie wybierał
misji, a wszystko inne – podrapała się po brodzie, próbując znaleźć odpowiednie
słowa, by określić swoje emocje – Nie wiem, jak to ująć… Po prostu…
Przerwała, gdy
ujrzała przed sobą wielkie ślepia w kolorze rtęci. Poczuła lekkie, delikatne
muśnięcie świadomości smoka. Uśmiechnęła się słabo.
- „Wiem, o co Ci chodzi. Ja czuję to samo.”
Mulkher
zdecydowanie wolał zaglądać w umysł i duszę ciemnowłosej, niż analizować jej
słowa, bo tak prościej mu było zrozumieć skomplikowaną sieć jej myśli, przeczuć i emocji.
Demonica otworzyła
szerzej oczy, gdy na pysku gada usiadła sikorka. Zaćwierkała parę razy i
ochoczo podskoczyła. Przekrzywiła łebek porozumiewawczo, po czym poderwała się
do lotu i poleciała w stronę lasu. Almariel z Mulkherem wymienili spojrzenia i
podążyli za ptakiem ku dolinie…
C.D.N.
[Niniejszym odwieszam bloga. Rozpoczynamy rewolucję :)]
Almariel, Mulkherze nawet nie wiesz jak dobrze móc przeczytać te kilka fraz, usłyszeć znajome brzmienie słów w umyśle. Nie jestem w stanie określić jak wiele uczuć wzbudza we mnie Killinthor. Tworzy zagmatwany szał w umyśle, przyspieszone bicie serca, zaciśnięcie krtani. Wiedzieć, że to co było trwa nadal. Część mojej duszy zawsze tu będzie, a czasem chciałaby być tu i cała. Cieszę się, że jesteście.
OdpowiedzUsuń